(Pierwszą część Lęku można przeczytać TUTAJ)
Kolejne dni – utrwalanie rytuału
codzienności.
Dla żadnej z nich cisza nie była ciężarem. Była błogosławieństwem i azylem. Może dlatego, że nie oczekiwały
przyjaźni, ani wzajemności. Nie siliły się na uprzejmość. Dwie
egocentryczki skupione na swoich troskach, zbyt zmęczone by
udawać kogoś innego.
Staruszka mieszkała w bogatej urzędniczej dzielnicy
szarych monumentalnych kamienic ze wszystkimi dogodnościami zwanej europejskim
gettem. Tuż za rogiem znajdował się
supermarket, do którego dreptały obie
noga za nogą trzy razy w tygodniu.
Nie potrzebowały listy zakupów. Bez trudu zapamiętywały
nieliczne pozycje. W dziale owoców i warzyw kobieta oglądała starannie każde jabłko. Zdarzyło się, że je nadgryzała i odkładała gdy smak nie odpowiadał jej oczekiwaniom. Dziewczyna płonęła wtedy ze wstydu. Nie daj Boże ktoś by mógł pomyśleć, że są
rodziną!
Kupowały: jedno jabłko, dwie marchewki, pęczek wloszczyzny i kość na zupę. I znów noga za nogą, suw-suw, wracały do siebie.
Kupowały: jedno jabłko, dwie marchewki, pęczek wloszczyzny i kość na zupę. I znów noga za nogą, suw-suw, wracały do siebie.
W domu wykładały zakupy z siatki, myły warzywa i gotowały całkiem polski rosół.
Gospodyni nalewała uroczyście dwie miski i zapraszała do jedzenia. Fakt wspólnego, o
ile tak można powiedzieć, spożywania posiłku nie zbliżył ich wcale do siebie. Każda
swoją porcję przezroczystego, aromatycznego płynu wypijała samotnie: pani w
salonie, a jej sprzątaczka - w kuchni, przy chyboczącym się drewnianym stoliku
pokrytym starą, wypłowiałą ceratą.
Później odliczanie samotnej egzystencji.
Babcia – w wyłysiałym ze starości rudym fotelu w salonie, a jej
towarzyszka – wykonując pozbawione głębszego sensu czynności ciągle w tym samym
miejscu: kuchnia, piwnica, mała łazienka na półpiętrze i niekiedy salon. Myśli
każdej z nich krążyły jak samotne planety obijając sie o stare mury, przenikały
je i biegły dalej.
Dom był ogromny, dużo za duży, kto wie, może
nawet nie zamieszkały na wyższych poziomach. Tego dziewczyna nie mogła stwierdzić
z całą stanowczością bo nie dostąpiła zaszczytu przestąpienia wyższych partii
kamienicy. Kręciła się wobec tego w kółko na dole. Mogłaby ogarnąć tę
przestrzeń w trzy godziny. Robota paliła jej się w ręcach.
Ale płacone miała za pięć. Pięć razy trzy.
Piętnaście godzin po dziesięć euro za godzinę. Gdyby nie potrzebowała tych
pieniędzy tak bardzo... Mogła jeszcze czytać książki zaszyta gdzieś w kącie i
odliczać minuty do końca pracy. Tak jak robiły jej poprzedniczki.
Ale miała do tej babki jakąś słabość, litość
może? Nie potrafiła jej tak ogrywać z zimną krwią. Bez pytania
wzięła inicjatywę w swoje ręce. Za każdym razem nie zważając na niemy
protest gospodyni odzierała z mroku jej zamarły dom, krok po kroku przywracając
go życiu. Zdjęła szare od brudu firany, które... dosłownie rozpadły sie podczas
prania w rękach. Prawdopodobnie były równie stare jak lokatorka tego domu. Za
tydzień pojawiły się nowe, bijące po oczach nieprzyzwoitą bielą. W kuchni na
starym parapecie bezwstydnie pysznił się mały kolorowy kwiat o aksamitnych
liściach. Staruszka niesmiało, z zaciekawieniem podpatrywała te zmiany w swoim
własnym domu. Musiała w duchu przyznać, że nadawały staremu wnętrzu pewnej
czułości.
Nigdy jednak nie zaproponowała dziewczynie
zwrotu kosztów.
Któregoś razu w ogrodzie pojawił się ...rudy
kot. Rudy jak jej wyłysiały welurowy fotel. Bezczelną, krzykliwą rudością wyróżniał
się na tle szarości więziennego spacerniaka, bo przestrzeń za oknem między
kuchnią i salonem trudno nazwać było ogrodem.
Prężył ogon i natrętnie dopominał się jedzenia stojąc nad pustą miską.
Staruszka zadrżała gniewem. Odkryła właśnie, że kot jest regularnie dokarmiany.
I nie o jedzenie tutaj chodziło. Ale o jego obecność.
W tym oswajaniu życia wyczuła niebezpieczeństwo.
Dla siebie samej głównie. "Nie chcę, nie chcę by dłużej tu była!" - myślała w panice.
Łatwiej jej było odprawiać kolejną
sprzątaczkę gdy znajdowała argument do jej odejścia. Udowodnić nieuczciwość. Lubiła je demaskować w
wiadomy dla siebie sposób. Poddawała próbie. Ludzie z reguły są pokrętni. Można im ufać jedynie na tyle, na ile się ich sprawdzi. Rzadko
zdają jednak egzamin z człowieczeństwa, nie mówiąc już o zwykłej ludzkiej
uczciwości.
cdn